Święty Mikołaj historia nieznana

 


W pewnej małej miejscowości, gdzie domy stały tak blisko siebie, że niemal zaglądały sobie w okna, żył starszy pan o imieniu Mikołaj. Choć samo imię kojarzyło się wszystkim z dobrocią, ten Mikołaj był zupełnie inny — ponury, zamknięty w sobie i raczej niechętny ludziom.

Na co dzień można go było zobaczyć, jak powolnym krokiem wraca ze sklepu, trzymając w ręku małą torbę z najpotrzebniejszymi zakupami. Zawsze patrzył przed siebie, byle tylko nie spotkać niczyjego wzroku. A jeśli już do tego doszło, odwracał się szybko, jakby bał się, że ktoś spróbuje go zagadnąć.

Dzieci z placu zabaw szeptały między sobą:

„Patrz, idzie pan Mikołaj… znów ma taką minę, jakby zjadł cytrynę.”
„Oj tam, może po prostu nie lubi hałasu” – próbowała bronić go jedna z dziewczynek, ale i ona odskakiwała, gdy starszy pan rzucał w ich stronę zirytowane spojrzenie.

Mikołaj prychał pod nosem, ilekroć usłyszał głośny śmiech lub stukot huśtawek.
„Czy oni nie mogą bawić się ciszej?” – mruczał sam do siebie, nawet jeśli nikt go nie słyszał.

Kiedy gdzieś w oddali zaszczekał pies sąsiadów, starszy pan natychmiast podchodził do okna i burczał:
„Znowu ten hałas! Czemu nikt nie potrafi tu żyć spokojnie?”

Nie miał przyjaciół. Nikt go nie odwiedzał, a on sam nigdy nie pukał do żadnych drzwi. Mieszkańcy przywykli do myśli, że pan Mikołaj po prostu lubi być sam. I choć nie robił nikomu krzywdy, wszyscy czuli, że jego samotność była jak szary płaszcz, który nosił codziennie — ciężki i nieco za duży, jakby otulał go aż za bardzo.

Nikt jeszcze nie wiedział, że już wkrótce w życiu tego ponurego staruszka miało wydarzyć się coś niezwykłego. Coś, co zmieni go… i całe miasteczko.

 

Pewnego chłodnego wieczoru, na kilka dni przed początkiem grudnia, Mikołaj siedział w swoim ulubionym — a właściwie jedynym — fotelu i przeglądał lokalną gazetę. Przerzucał strony bez większego zainteresowania, aż nagle jego wzrok zatrzymał się na ogłoszeniu wydrukowanym dużymi, czerwonymi literami:

„Urząd miejski poszukuje osoby do roli Świętego Mikołaja! Roznoszenie prezentów w szkole, przedszkolu, szpitalu oraz w domach mieszkańców. Wynagrodzenie atrakcyjne.”

Mikołaj aż uniósł brwi.

„Święty Mikołaj? Ja?” – mruknął półgłosem, jakby sam pomysł był największą niedorzecznością na świecie. – „Ja przecież nie znoszę rozdawania prezentów…”

Przewrócił oczami, ale jego wzrok powędrował do dopisku na dole ogłoszenia:
„Płatne — wysokie wynagrodzenie.”

„No, to już brzmi lepiej.”
Poczuł lekkie ukłucie ciekawości, a zaraz potem… jeszcze większe ukłucie chciwości. Przez chwilę siedział nieruchomo, jakby ważył w głowie wszystkie „za” i „przeciw”.

„Co mi tam. Trochę dodatkowych pieniędzy jeszcze nikomu nie zaszkodziło…” – zdecydował w końcu, wstając z fotela z ciężkim westchnieniem.

Następnego dnia, ku ogromnemu zdziwieniu pracowników urzędu miejskiego, w drzwiach pojawił się on — pan Mikołaj, znany w miasteczku ponurak.

„Przyszedłem w sprawie ogłoszenia” – powiedział szorstko.
Urzędniczka spojrzała na niego zaskoczona, ale szybko się otrząsnęła.

„Oczywiście! Chce pan zostać naszym Świętym Mikołajem?”
„Chcę… to znaczy, mogę. Jeśli płacicie tyle, ile napisaliście.”

Wkrótce wszystko było już ustalone. Tak oto pan Mikołaj, który nigdy nie lubił dzieci, hałasu ani dawania prezentów, zgłosił się na ochotnika do jednej z najbardziej radosnych ról w całym roku. Nie wiedział jeszcze, że to, co początkowo miało być tylko sposobem na dorobienie kilku złotych… stanie się początkiem czegoś znacznie większego.

 

6 grudnia nadszedł szybciej, niż Mikołaj się spodziewał. Wcześnie rano założył na siebie czerwony kostium, przyczepił sztuczną brodę i spojrzał w lustro.

„No pięknie… wyglądam jak nadmuchany pomidor” – mruknął, poprawiając czapkę, która zsuwała mu się na oczy.

Mimo burczenia pod nosem, punktualnie stawił się w pierwszym umówionym miejscu — w przedszkolu. Gdy wszedł do sali, dzieci aż zapiszczały z radości.

„Mikołaj! To prawdziwy Mikołaj!” – piszczała jakaś mała dziewczynka, trzymając się kurczowo rękawa wychowawczyni.

Pan Mikołaj zrobił, co do niego należało.
Usiadł na przygotowanym fotelu, wciągnął powietrze i powiedział tonem, który miał brzmieć pogodnie:

„Ho, ho, ho! No dobrze, chodźcie po kolei.”

Każde dziecko, które podchodziło, brał niechętnie na kolana. Początkowo robił to sztywno, jak ktoś, kto trzyma obcego szczeniaka i nie wie, czy go nie ugryzie. Ale dzieci nie przejmowały się jego brakiem swobody. Chichotały, przytulały się i opowiadały o swoich marzeniach, a ich szczery zachwyt był jak ciepło, które delikatnie topiło jego lodowatą rezerwę.

W szkole było podobnie.
„A czy ja też dostanę prezent?” – pytało dziecko z uśmiechem od ucha do ucha.
„Oczywiście, że tak, mój drogi… to znaczy, oczywiście że tak!” – poprawił się niezgrabnie Mikołaj, próbując brzmieć ciepło.

Za każdym razem, gdy kolejne dziecko wdrapywało mu się na kolana, czuł, że jego twarz sama zaczyna się rozjaśniać. Uśmiechał się częściej. Już nie tak sztywno, nie tak wymuszenie. I — o dziwo — coraz szczerzej.

W szpitalu natomiast dzieci łapały go za rękę, a jedno z nich ze łzami w oczach szepnęło:

„Dziękuję, że przyszedłeś… Nigdy wcześniej nie widziałam Mikołaja.”

Coś w środku starego pana drgnęło. Poczuł, że po raz pierwszy od dawna robi coś naprawdę ważnego.

A gdy odwiedzał rodziny w ich domach, nawet dorośli przyjmowali go z radością, częstowali herbatą i dziękowali za jego obecność.

Z każdym kolejnym miejscem, z każdym kolejnym „Ho, ho, ho!”, z każdym uściskiem małych rączek jego rola stawała się coraz mniej udawana. Uśmiech, który rano był tylko częścią kostiumu, po południu stał się czymś prawdziwym.

A Mikołaj — ponurak z sąsiedztwa — po raz pierwszy odkrywał, że uśmiechanie się do ludzi może być… przyjemne.

 

Późnym popołudniem, gdy cienie domów zaczęły się wydłużać, a lampy uliczne migotały przed zapaleniem, Mikołaj wracał do swojego domu. Ciągle miał na sobie czerwony strój — niosąc w kieszeni kopertę z zarobionymi pieniędzmi i w sercu coś, czego nie potrafił jeszcze nazwać.

Szurał butami po chodniku i marzył już tylko o herbacie i zdjęciu ciężkich butów, kiedy nagle usłyszał cienki, drżący głosik:

„Mikołaju! Mikołaju, poczekaj!”

Odwrócił się niechętnie. W jego stronę biegł mały chłopiec, znany w miasteczku jako Mateuszek — półsierota. Chłopiec ściskał w ramionach swojego szczeniaka, Azorka. Piesek popiskiwał cicho, a jego łapka była ubrudzona krwią.

„Co się stało?” – mruknął Mikołaj, bardziej ze zdziwienia niż troski.

„Azorek skaleczył łapkę… chyba o szkło… Ja… ja nie mogę sam iść do weterynarza. Tato wróci dopiero wieczorem, a ja… ja nie mam pieniędzy.”
Głos chłopca drżał, a oczy błyszczały łzami. – „Pójdziesz z nami? Proszę…”

Mikołaj poczuł, jak coś w nim się napina. Przez moment miał ochotę powiedzieć „nie”, odwrócić się i iść swoją drogą — tak jak robił to przez całe życie. Ale widok drżącego chłopca i skomlącego szczeniaka sprawił, że jego usta zadrżały, jakby same próbowały ułożyć się w słowa, których dawno nie używał.

„No dobrze… Chodź.”
Powiedział to tak, jakby sam siebie zaskoczył.

Droga do weterynarza była krótka, ale dla chłopca wyglądała jak wyprawa przez całe miasto. Mikołaj szedł obok niego, a chłopiec wciąż tulił Azorka, który co chwilę piszczał z bólu.

Po wejściu do gabinetu, lekarz od razu zajął się pieskiem, a potem podał rachunek. Sumę, przy której Mikołaj uniósł brwi wysoko do góry.

„To… aż tyle?” – spytał, ale gdy zobaczył przerażoną minę Mateuszka, bez wahania wyjął portfel.
Zapłacił ponad połowę tego, co zarobił przez cały dzień.

Gdy wychodzili z gabinetu, chłopiec spojrzał na niego z wdzięcznością tak ogromną, że Mikołaj poczuł ukłucie… nie, nie złości. Ku własnemu zdumieniu — czegoś ciepłego. Czegoś, co rozlewało się w jego piersi jak gorąca herbata wypita w mroźny dzień.

„Dziękuję, Mikołaju… Naprawdę dziękuję!” – Mateuszek uśmiechał się przez łzy.

Mikołaj tylko chrząknął i wzruszył ramionami.
Ale gdy szli razem ulicą, zauważył, że jego kroki są lżejsze, a serce… dziwnie jasne.

Nie czuł żalu o wydane pieniądze.
Nie czuł zmęczenia.
Czuł radość. Cichą, nową, nieśmiałą — ale prawdziwą.

I po raz pierwszy od wielu, wielu lat Mikołaj pomyślał, że może… warto było się zatrzymać, wysłuchać i pomóc.

 

Minęło ponad dwa tygodnie. Gdy nadeszła Wigilia, miasteczko tonęło w świątecznych światłach, a w powietrzu unosił się zapach pierników i choinki. Tego dnia Mikołaj — dawniej ponurak, dziś już nieco bardziej otwarty — znów założył czerwony strój. Czekała go druga tura świątecznej pracy.

Najpierw odwiedził szpital. Dzieci, które pamiętały go z 6 grudnia, przywitały go radosnym śmiechem i wyciągniętymi rękami.

„Mikołaj wrócił!”
„A pamiętasz mnie? Ja wtedy dostałem samochodzik!”

Mikołaj pokiwał głową, a na jego twarzy pojawiał się ten nowy, ciepły uśmiech, który… zaczynał być dla niego zupełnie naturalny.

Potem ruszył w drogę, odwiedzając kolejne domy. Wszędzie witano go życzliwością, częstowano ciastem, dziękowano za wizytę. Ale ostatni adres na liście sprawił, że jego serce na moment zadrżało.

Dom Mateusza.

Gdy tylko zapukał, drzwi otworzyły się z impetem, a Azorek wyskoczył na próg z merdającym ogonem. Prawą łapkę miał już zdrową.

„Mikołaj!” – zawołał chłopiec, od razu się uśmiechając.
Tata Mateusza szybko pojawił się obok, wyraźnie wzruszony.
„Proszę, wejdź do środka. Jesteś tu bardzo mile widziany. Kolacja wigilijna już czeka.”

Mikołaj zastygł w miejscu.

„Kolacja? Z… wami?”

Nigdy wcześniej nikt go nie zaprosił do wspólnego stołu. Nigdy. Zawsze spędzał święta sam — w ciszy, która bardziej bolała niż uspokajała.

„Oczywiście!” – Mateuszek złapał go za rękaw. – „Bez ciebie by nas tu dziś nie było w takim komplecie. Azorek też!”

Zanim zdążył zaprotestować, został wprowadzony do ciepłej kuchni, wypełnionej zapachem barszczu i świeżo pieczonych pierogów. Sztuczna broda zaczęła go drapać, więc z zakłopotaniem ją zdjął.

Nastała chwila ciszy.

Mateuszek i jego tata spojrzeli na siebie, a potem na niego.

„Pan… Mikołaj?” – zapytał chłopiec, szeroko otwierając oczy.
„Ten Mikołaj?” – dodał tata, z odrobiną zaskoczenia w głosie.

Starszy pan zaczerwienił się lekko.
„No… tak. To ja.” – odkaszlnął niespokojnie. – „Obawiam się, że to żadna magia, tylko… zwykły człowiek.”

Na co chłopiec uśmiechnął się tak szeroko, jakby zobaczył prawdziwy cud.

„Ale dobry człowiek.”
Tata skinął głową z powagą. – „A dobry człowiek to czasem więcej niż magia.”

Kolacja minęła w ciepłej atmosferze. Były rozmowy, śmiech, wspomnienia i — ku własnemu zdziwieniu Mikołaja — uczucie… przynależności. Po raz pierwszy od lat czuł, że gdzieś naprawdę pasuje.

Kiedy wreszcie wyszedł, śnieg delikatnie sypał na jego ramiona, a noc była jasna od blasku lampek i gwiazd. Mikołaj szedł powoli, ale jego kroki były lekkie jak nigdy.

W kopercie miał trochę mniej pieniędzy, niż planował, ale za to w sercu… coś, czego nie potrafił nazwać: spokój, radość, wdzięczność.

Nastrój, którego nigdy dotąd nie znał.

I który miał zostać z nim na długo.

 

Następnego dnia, w Boże Narodzenie, Mikołaja obudził dźwięk kościelnych dzwonów. Rozbrzmiewały donośnie i radośnie, niosąc się echem po całej okolicy. Mikołaj usiadł na łóżku, przecierając oczy.

„Kościelne dzwony… kiedy ja ostatni raz tam byłem?” – zastanowił się na głos.
Nie pamiętał. Może lata temu. A może jeszcze dawniej.

Jednak tego ranka coś poruszyło go w środku. Może echo wczorajszej kolacji. Może wdzięczność Mateuszka. A może to dziwne ciepło, które towarzyszyło mu od kilku dni.

Założył płaszcz i powoli ruszył w stronę kościoła. Śnieg skrzypiał pod jego butami, a zimne powietrze szczypało w policzki, ale jego krok był pewny.

W środku kościół był jasny i ciepły. Zapach kadzidła mieszał się z wonią świerkowych gałązek. Ludzie śpiewali kolędę, którą pamiętał jeszcze z czasów dzieciństwa.

„Przybieżeli do Betlejem…”

W jego głowie nagle odezwały się wspomnienia — jak jako mały chłopiec stał obok mamy, trzymając ją za rękę, śpiewając głośno, choć fałszował niemiłosiernie.
Uśmiechnął się na to wspomnienie. Dawno nie czuł takiego spokoju.

Po nabożeństwie podszedł do stajenki. Patrzył na małego Jezuska, leżącego w żłóbku, otoczonego światłem lampek. Wtedy nagle obok niego pojawiła się znajoma, mała sylwetka.

„Mikołaju!” – zawołał radośnie Mateuszek.

Chłopiec podszedł bliżej, spojrzał na scenę narodzenia, a potem wspiął się na palce i szepnął Mikołajowi do ucha:

„Mama mówiła… że z każdym dobrym uczynkiem Pan Jezus będzie rodzić się w tobie.”

Mikołaj poczuł, jak coś zaciska mu się w gardle. Jakby ktoś dotknął najczulszej struny jego serca — tej, którą uważał za dawno zerwaną.

Spojrzał na chłopca, wzruszony bardziej, niż chciał pokazać.

„Twoja mama była bardzo mądra.” – powiedział cicho.

Mateuszek skinął głową, a w jego oczach błyszczała wiara, której nic nie mogło zgasić.

Mikołaj jeszcze chwilę patrzył na stajenkę. Po raz pierwszy od wielu lat poczuł, że w jego sercu naprawdę coś się zmienia.
Coś dobrego.
Coś nowego.

Jakby małe światełko, o którym zapomniał, zaczynało znów świecić.

I może… właśnie tego dnia narodziło się w nim coś ważniejszego niż wszystkie prezenty, które rozniósł.

 

Od tamtego czasu Mikołaj zmienił się nie do poznania. Jakby ktoś zdjął z jego serca ciężki, niewidzialny płaszcz, który nosił przez lata. Teraz chodził po miasteczku z uśmiechem, zagadywał ludzi, pomagał, gdzie tylko mógł — zupełnie jakby dobro, które kiedyś sprawiało mu trudność, stało się jego codziennością.

Gdy pani Kowalska miała ciężkie siatki, Mikołaj podbiegał, by je ponieść.
Gdy dzieci bawiły się na placu zabaw, nie marszczył już czoła — przeciwnie, czasem siadał na ławce i obserwował je z życzliwym uśmiechem.
A kiedy czyjś pies zaginął, Mikołaj pomagał go szukać, nawet po zmroku.

W każdą niedzielę zjawiał się w kościele, siadając zawsze w tej samej ławce, nieco z boku. Ludzie przyzwyczaili się do jego obecności i przyjaznego skinienia głową. Coraz rzadziej mówili o nim „ponury Mikołaj”. To określenie powoli zanikało, jak wspomnienie dawnego, niechętnego życia.

Zastępowało je inne — najpierw pół żartem, pół serio, a później już zupełnie poważnie:

„Święty Mikołaj.”

Bo choć nie nosił na co dzień czerwonego stroju, jego dobre uczynki, uśmiech, życzliwość i ciche serce dla innych stały się znakiem rozpoznawczym. Jakby naprawdę został kimś wyjątkowym — nie bajkową postacią, lecz prawdziwym, zwyczajnym człowiekiem, który umiał czynić dobro.

Kiedy pewnego dnia Mikołaj odszedł z tego świata, miasteczko pogrążyło się w szczerym, głębokim smutku. Ale mimo łez, nikt nie czuł pustki — każdy nosił w sobie choć jedną historię o tym, jak Mikołaj mu pomógł, jak się uśmiechnął, jak powiedział coś dobrego w chwili, gdy najbardziej było to potrzebne.

Na jego grobie zawsze stały świeże kwiaty. Zawsze. Tak jakby każdy, kto przechodził obok, chciał zostawić mu mały dowód pamięci.

A najbardziej wspominano go co roku, 6 grudnia.
Wtedy dzieci przynosiły małe rysunki, dorośli kładli świece, a starsi uśmiechali się do siebie, mówiąc:

„Pamiętasz, jaki był kiedyś? I jak się zmienił? Prawdziwy cud.”

I tak w miasteczku żyła historia Mikołaja — nie bajkowego, nie z dalekiej północy, lecz całkiem swojego, bliskiego, prawdziwego.
Świętego Mikołaja, który narodził się dzięki dobru… i rozdał je dalej.


Komentarze